poniedziałek, 25 kwietnia 2016

W gronie czwórkołamaczy :)

Emocje jeszcze nie opadły. Niesamowita radość ze złamania 4 godzin sprawia,że ból mięśni nie jest taki straszny. To był dobrze zaplanowany bieg. I dobrze przygotowany. Wprawdzie za mało zrobiłam bardzo długich wybiegań ale wybieganych kilometrów w nogach mam dość sporo. Systematyczne treningi, przedstartowa dieta węglowodanowa, nawodnienie i cały szereg przemyślanych  działań przyczyniły się do mojego osobistego sukcesu. Pobiegłam mądrze. To znaczy zaplanowanym tempem. Kalkulator biegowy wyliczył mi,że aby pobiec w 4 godziny muszę biec tempem 5,41 /km. Do 20 km udawało mi się. Tempo 5,20 do 5,40. Potem niestety było bliżej 6 min/km ale cały czas walczyłam. Po 30 km było ciężko ale nadal biegłam chociaż myśli o złamaniu 4 godzin oddalały się. W okolicy 37 km było mi juz wszystko jedno i pomyślałam nawet " nigdy więcej maratonów". Na 39 km wbiegaliśmy na most pod górkę . Podbieg nie był pewnie zbyt duży ale zmęczenie sparwiało,że wydawał mi się górą nie do pokonania. Po przebiegnięciu mostu na punkcie kontrolnym, na wyświetlaczu zobaczyłam czas 3,51 a do mety zostały 2 km 195m. Szybko przeliczyłam jakim tempem powinnam biec i..........ruszyłam. Nie wiem skąd wzięłam siły na taki finisz. Zegarek wskazywał tempo 4,41. Szłam jak burza wyprzedzając wielu biegaczy. Kibice patrzyli na mnie ze zdziwieniem. Musiało to śmiesznie wyglądać, że na końcowych metrach biegłam jak na 100m. Bólu juz nie czułam. Czułam moc i energię. I szczęśliwie dobiegłam . Na mecie wyświetlacz wskazał 4,03. Kurczę pomyślałam, zabrakło tak niewiele. Nie wzięłam jednak pod uwagę faktu,że był to czas brutto :) Oficjalnie potwierdzono czas 3,59,15 :) Wniosek nasuwa się jeden- trzeba walczyć do końca :) Za metą kiedy już zawieszono mi medal na szyi napięcie mnie opuściło i ból powrócił ze zdwojoną siłą. Nie mogłam iść. Nie mogłam ruszyć nogą....
Cóż powiedzieć o samym maratonie. Świetna płaska trasa, dobra organizacja, dużo punktów żywieniowych, idealna pogoda mimo zimnego, silnego wiatru. Wspaniali kibice i młodzi wolontariusze. Ale ... no właśnie jest małe ale. Otóż był to smutny maraton. Tak jak 2 lata temu we Wrocławiu podczas biegu bawiliśmy się tak tutaj w Warszawie panował spokój. Od startu do mety biegłam sama. A nawet samotna. Uśmiechałam się do biegaczy próbując nawiązać kontakt ale każdy zajety był sobą. Odniosłam wrażenie jakby każdy biegł z nosem w asfalcie. Do słusznego wniosku doszła moja  córcia Ania mówiąc,że dobra trasa i pogoda sprawiły, że każdy biegł na czas bo w tych sprzyjających warunkach była szansa  na poprawę  życiówek :) I pewnie tak było.
Za chwilkę kolejne biegi w moim biegowym kalendarzu. Na początek Wings w Poznaniu. Muszę więc się szybko regenerować i lada dzień wybiec na kolejny trening. I wiecie co- już się nie mogę doczekać. To choroba :)