środa, 7 grudnia 2022

Teraz już wiem ...cd

  Nadszedł czas wizyty u poznańskiego onkologa. Pojechałam sama. Gabinet znajdował się na samym końcu korytarzowego labiryntu i gdyby nie odgłos dobiegających z niego rozmów trudno byłoby tam trafić. Lekarz okazał się dość niskim, krępej budowy mężczyzną. Powiedziałabym nawet, że lekko otyłym. Nie sprawił na mnie dobrego wrażenia, ale nie o wrażenie tu przecież chodziło. Miał się znać   i powiedzieć, że nie widzi w moim cycku nic niepokojącego. Cała w napięciu usiadłam do badania. Lekarz dużymi i grubymi dłońmi wodził po moich piegach zdecydowanie zatrzymując się w miejscu,  w którym nie chciałam, by się zatrzymywał.

– To mi się nie podoba – powiedział. – Na dziewięćdziesiąt procent jest to niedobra zmiana – określił najłagodniej, jak potrafił. – Ale muszę to zbadać, więc przyjedzie pani do mnie do szpitala na biopsję gruboigłową, bo taka będzie najdokładniejsza – powiedział stanowczo.

Jakoś wtedy jeszcze nie docierało do mnie, co to może być. Lekarz tego nie nazwał. Nie powiedział konkretnie, że to rak i tej myśli się uczepiłam. No, po co mam się martwić, skoro nie powiedział nic znaczącego? Że dziewięćdziesiąt procent? A skąd może wiedzieć, jak nie zbadał… Te i inne myśli pozornie uspokoiły moją głowę. Przecież z piersiami walczę od zawsze. Od zawsze je badam i kontroluję, wiec i teraz nie może być nic innego.

Spokojna, ale pełna różnych myśli, wróciłam do domu. W wyznaczony przez lekarza czwartek udaliśmy się razem z mężem do Poznania. Zarejestrowałam się do Poradni Onkologicznej                      i z numerkiem w dłoni oraz niepokojem w sercu oczekiwałam na przyjęcie. Na korytarzu było tłoczno od innych pacjentów. Nie wierzyłam, że tylu ludzi choruje, bada się i kontroluje.

„Co ja tu robię?” – myślałam, a czuły wzrok męża wcale nie dodawał mi otuchy.

Bałam się tej biopsji. Miałam kiedyś cienkoigłową, której prawie wcale nie czułam, ale teraz? Gruboigłowa i to w wykonaniu doktora o równie grubych, wielkich dłoniach…Potem trzy bolesne strzały. Krew się lała. Wynik za tydzień. Proszę dzwonić.

Kolejny tydzień bez złych wieści. Jak się nie cieszyć? Nie czekałam specjalnie na wynik, bo przecież nie mógł być zły. Telefon to tylko formalność. Teraz już wiem, że nie można się cieszyć na wyrost.

Na sobotę zaprosiłam gości, by uczcić urodziny męża. Zapowiadała się fantastyczna impreza i taka zresztą była. Stoły zastawiłam specjalnie przyrządzonymi smakołykami. Nie brakowało też dobrego gatunkowo alkoholu. Tańcom i śmiechom nie było końca…

Aby zakończyć wszystkie formalności związane z badaniem i w końcu sprawdzić wynik biopsji,          w środę zadzwoniłam do Poznania.

– Pani Skrzypczak – chropowaty głos doktora nie wróżył niczego dobrego. – Ma pani nowotwór. Złośliwy – dodał.

– Proszę przyjechać do mnie po wynik, to ustalimy termin operacji…

Nie pamiętam, co wtedy odpowiedziałam lekarzowi. Czy w ogóle coś odpowiedziałam. Silny stres objawił się bólem żołądka i głowy. Ręce mi się trzęsły, a w ustach zabrakło śliny. Nie płakałam. Szok    i niedowierzanie, w głowie rollercoaster. Siedziałam przy stole i nie mogłam się ruszyć. Strach zupełnie mnie sparaliżował.

Z osłupienia wyrwał mnie dopiero dźwięk telefonu.

– I co tam, kotku? Masz już wynik? – zapytał mój mąż beztrosko, przyzwyczajony do moich ciągłych badań i kontroli.

– Mam. Nowotwór. Złośliwy – wycedziłam, sama nie wierząc w to, co mówię.

Po drugiej stronie zapadła cisza….

– Ale jak? Dzwoniłaś? Co powiedział? – nalegał wystraszony mąż.

– Tak, dzwoniłam – odpowiedziałam i po raz pierwszy łzy napłynęły mi do oczu.

Wyczułam, że mąż bardzo się zdenerwował. Pocieszał mnie frazesami, bo tylko to w tamtej chwili przyszło mu do głowy.

Nie pamiętam, ile siedziałam przy tym stole. Godzinę, dwie, może dłużej. Nie potrafiłam zebrać myśli. Pustka w głowie i dygocące, na pewno nie z zimna, ciało nie pozwalały na racjonalne myślenie. Co tam racjonalne, na myślenie w ogóle. No bo jak to? Przecież nie tak dawno się badałam. Wszystko było dobrze. Co teraz będzie? Tylko najprostsze pytania przychodziły mi do głowy.

„Kobiety najczęściej płaczą i na początku może bardziej się rozjeżdżają psychicznie, ale jest w nich większa potrzeba łączenia się, porozmawiania z kimś, podzielenia się emocjami”. (Margit Kossobudzka, Gazeta Wyborcza)

Płakałam. Byłam psychicznie rozjechana. Czekałam na powrót męża z pracy. On zawsze coś logicznego powie i na pewno coś wymyśli. Byłam taka malutka wobec tego problemu. Wierzyłam, że mąż znajdzie wyjście z tej jakże trudnej sytuacji. Kto jak kto, ale Krzysiu zawsze wiedział, co robić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz